Loras okazał się byś spoko chłopakiem.
Oprowadził mnie po każdym miejscu w obozie i dopiero teraz poczułam jak tu
gorąco, a byłam w kurtce i wełnianej czapce. Uśmiechnęłam się do niego
ściągnęłam kurtkę i po prostu mu ją wręczyłam jak by nigdy nic. Mój plebs i ja
go mogę wykorzystywać w końcu jestem szlachtą. Córką Zeusa! Wiedziałam, że
jestem bezpieczna jednakże moja czapka była zbyt fajna żeby ją ściągać.
Przygryzłam wargę to był dar od Artemidy jednakże ciepło przezwyciężyło. Nie
oddałam ją mojemu plebsowi tylko przycisnęłam czapkę do piersi niczym
pluszowego miśka. Chłopak parsknął śmiechem. Odwróciłam się napicie i
nadepnęłam mu na stopę tak jak na papierosa. Wystawiłam mu język. Chłopak
zaśmiał się. Spojrzałam na jego szyję, na którym miał naszyjnik z 2 paciorkami.
Jeden był filetowy z złotą literą V a drugi złoty z czarną mordką psa.
Przechyliłam głowę, na to wychodziło, że był tutaj dwa razy a
przynajmniej tak mówiła jej mama i sama pokazywała jej paciorki. Nagle
przypomniałam sobie o plecaku. Z małej kieszonki wyciągnęłam naszyjnik z
paciorkami matki i założyłam je sobie na szyi. Dawały mi poczucie bezpieczeństwa,
co było dosyć hm... Dziwne? Ja tak przynajmniej nie uważałam, czułam po prostu
w nich jej obecność i to, że chodź nie żyje nadal się mną opiekuje. Chłopak
uniósł brew, ale zaczął dalej mnie oprowadzać aż w końcu okazało się, że czas
na śniadanie. Dosyć szybkim krokiem ruszyliśmy w stronę...Jadalni? Coś w tym
stylu. Było dużo stołów i jeszcze więcej ludzi. Mój stolik był niestety pusty.
Za to reszta zapełniona po brzegi. Mój dziadek spojrzał na mnie z troską i
poklepał miejsce obok swojego. Wstałam i podbiegłam do niego. Usiadłam koło
jego boku. Chejron przemówił, jako pierwszy.
- Dziś do Obozu trafiła Sophie McCofin
córka Zeusa pana nieba. -uśmiechnął się a wiele osób spojrzało po sobie...
Znaczy teraz jak tak patrzyłam to wcale nie było ich dużo. Wiele miejsc
wybrakowanych jedynie przy jednym było idealnie, ale od razu zgadłam, że to
musiał być domek Hermesa. Ta emanująca od nich energia i te charakterystyczne
rysy twarzy, o których opowiadała jej matka.
- Chciałbym jednak zauważyć, że satyry nie
odnaleźli jej przez prawie 4 lata -Dionizos podniósł się z krzesła dosyć
urażony. -To hańba, że biedna Sophie McCofin musiała się błąkać przez tyle lat
po Ameryce! Wiecie ile potworów próbowało ją zabić? Hańba! Powinienem to
powiedzieć Zeusowi!
- Jeśli bym mogła zabrać głos
-powiedziałam dosyć nieśmiało, lecz dziadek od razu zamilkł- To prawda.
Przez 4 lata błąkałam się po Ameryce, lecz gdyby nie matka to bym zginęła po
tygodniu. Oddała mi swój miecz, który prawdopodobnie już jest w plecaku chodź
niedawno był wbity w stopę cyklopa, oprócz tego prawie jej cały majątek, dzięki
czemu nie umarłam z głodu ani z wyziębienia. Miałam 3 razy gorzej niż jakiś tam
heros. Po pierwsze byłam herosem, po drugie moim ojcem był Zeus a po trzecie
moim dziadkiem był Dionizos. Więc z logicznego punktu widzenia mam w sobie
więcej krwi bogów niż każdy z was. Po za tym już na początku mojej wędrówki
chłopak w fioletowej koszuli chciał mnie gdzieś zabrać. Nie zgodziłam się, bo czułam,
że to nie ta strona, w którą chce mnie zabrać. Potem pomagali mi zwykli ludzie.
Przez 3 lata nawet zmusili mnie do szkoły, za co byłam im wdzięczna jednakże w
każdej zawsze rozwalałam placówkę. Raz zaatakowały mnie siostry Meduzy, drugim razem,
cyklopki bo taka ciekawostka, że uczęszczałam do dziewczęcych szkół z
internatem. A ostatnim razem wpadły na zakończenie roku piekielne ogary
jednakże jedna osoba mnie uratowała. Chłopak miał ciemne włosy i oczy jak
obsydian chodź patrzył na mnie przez ułamek sekundy. Potem już jakoś się
męczyłam ze światem. Ale cóż przeżyłam... I to chyba dobrze. A teraz może
zakończymy naszą konwersacje i usiądźmy do jedzenia. Co nie dziadku?
Dionizos usiadł. Wszyscy zasiedli do jedzenia,
lecz pamiętali o ofierze dla rodziców. Ja nie zjadłam dużo a porównując z
jednym grubaskiem od Hefajstosa to naprawdę malutko. Skąd wdziałam, że akurat
to jego tato? Cóż delikatnie zwęglone miejsca na bluzce, końcówki blond
loczków też przypalone, dość mocno rzucały się w oczy, a poza tym otaczała go
mała grupka ludzi w tak samo lub bardziej zwęglonych bluzkach czasami nawet z
bliznami albo pustą we włosach, które zapewne się spaliły. Cóż najwyraźniej to,
że jest się puszystej postury nie wpływa na wyrabianie wynalazków. Zjadłam
kanapkę z masłem orzechowym a oddałam tacie 4 ciastka oreo. Coś mi w środku mówiło,
że je lubi. Spojrzałam na Loras’a który pożerał miskę sałaki (O ironio!)
rzymskiej. Uniósł wzrok ponad jedzenie i posłał mi głupi uśmieszek. Skupiłam
się na wietrze już nie raz to robiłam, kiedy było okropnie gorąco. Chłodny
wiatr powiał w stronę chłopaka sprawiając, że jego kupek z herbatką przewrócił się
olewając go i prawie cały stół. Chłopak zmarszczył nos a widząc, że ledwo się
powstrzymuje od napadu śmiechu machnął dłonią a moje nadgarstki oplotła gruba winorośl.
No tak był synem Demeter, więc jemu roślinki były posłuszne… Spojrzałam z
zażaleniem na dziadka wzrokiem wskazując na moje spętane nadgarstki. Ukrywał to,
ale prawie się uśmiechnął. On nie miał zamiaru mnie uwolnić! To nie jest
zabawne ani troszeczkę! Dionizos powstał a minę miał grobową.
- Jeśli za sekundę wybuchnie tutaj wojna
na jedzenie to ja wybuchnę a wszyscy będziecie sprzątać każdy kamyczek w tym obozie!
–krzyknął. –Loras’ie uwolnij Sophie, a ty Sophie zachowałaś się nieodpowiednio
rozlewając herbatę Lorasa. Przeproś go a uznam, że nic się nie wydarzyło.
- Przepraszam Loras –powiedziałam. –A teraz
na bogów wezwij do siebie te pnącza, bo krew zaczyna mi nie dopływać! Błagam cię…
Chłopak znów machnął rączką a pnącza mnie
opuściły chodź jedno chyba było niezbyt zadowolone. Moje ręce nie wyglądały pięknie,
bo poczerwieniały, lecz już po chwili zaczęły przywierać normalny kolor. Podrętwiały
mi, co nigdy nie było przyjemne nawet wtedy, kiedy nie miałam ich chwilę
wcześniej uwięzionych w szponach zielonej roślinki. Wstałam od stołu pierwsza,
jako że roślinki zabrały mi apetyt i resztę godności. Zaczęłam iść w stronę
jeziora. Usiadłam na brzegu i zaczęłam gadać do siebie chodź bardziej to było
skierowane do mamy.
- No i wreszcie doszłam. Tak jak chciałaś!
–krzyknęłam na cały głos –I co teraz? Hm?? Czuję w kościach, że coś jest nie
tak mamo… Nie wiem, co ale czuję…
- Myślałam, że jesteś córką Zeusa –powiedział
dziewczęcy głos tuż za moimi plecami. Odwróciłam się i ujrzałam blond włosom
dziewczynę. Usiadła koło mnie miała w oczach coś takiego, że nigdy być przy niej
nie wypowiedziałoby się głupiego żartu o blondynkach.
- Jestem jego córką… -burknęłam pod nosem.
–Tyle, że rozmawiam z mamą. Ona… Nie żyje. Ale to jest trochę tak jak z ojcem.
Bo jest bogiem i go nie widuję tylko we snach czasami i tak samo jest z moją
mamą tyle, że ona nie żyje, ale czuję jej obecność. To dzięki jej naszyjnikowi.
- Hm… Twoja mama była pół-boginią? –spytała
a ja rzuciłam coś, że Dionizos mówił na śniadaniu. –Nie było mnie. Rozmawiałam
przez iryfon z naszą wyrocznią. Czy może się dowiedziała w swoich widzeniach
gdzie jest mój chłopak… Zaginął i nie możemy nadal go odnaleźć, ale za to
niedawno spotkaliśmy twojego brata… Znaczy syna Zeusa, bo raczej inaczej nie
jesteście spokrewnieni chodź bardzo go przypominasz. Macie takie same blond włosy,
ale oczy zupełnie inne jesteś jedynym chyba potomkiem Zeusa a było jak na razie,
2 który ma zielone oczy. Thalia miała niebieskie i Jason też.
- Mama miała zielone… -mruknęłam pod nosem
i spojrzałam na dziewczynę ta tylko uniosła kącik ust.
- Wiesz, co gdybym nie wiedziała, że
jesteś od gromowładnego stawiłabym na Apolla –zaśmiała się –Sama strzygłaś
włosy? Jak tak to naprawdę dobrze ci to wyszło chodź umówiłabym cię z jedną
córek Afrodyty. One by zrobiły z ciebie bóstwo i obawiam się, że nie poznałabyś
siebie…
- Wierzę ci na słowo –zaśmiałam się, po
czym zapytałam. –Co teraz mam robić? Są jakieś zajęcia? Podzieleni jesteśmy na
grupy? Bo ja nic nie wiem. Pomórz mi proszę bezimienna dziewczyno siedząca koło
mnie.
- Ach… -zarumieniła się. –Na Tanatosa!
Jestem Annabeth Chease. A no i teraz powinny się odbywać różne zajęcia od jazdy
konnej, latania pegazami, po starożytną grekę i sztuki walki. Wiesz, co… Znajdę
ci jakąś osobę, która mogłaby się tobą „opiekować” tylko się nie denerwuj.
Okay? Chodzi o to że ja mam dużo na głowie a tobie jest ktoś potrzeby kto ci
wytłumaczy o której co i jak.
- Loras mnie oprowadził –powiedziałam a
dziewczyna zacmokała dodając, że potrzeba mi ręka starszej osoby a nie
rówieśnika i że poszuka mi opiekunki (Niech mnie Ares trzyma!) w śród dziewcząt
Afrodyty. Nie dość, że mój dziadek się ze mną cacka to jeszcze mi szukają
opiekunki. Moja godność poszła się utopić a moje ciało pozostało na miejscu
chodź duszą było na dnie jeziora. Na takie coś to ja się nie piszę! Jednak
dziewczyna raczej nie słuchała zaprzeczenia i najlepiej to by mnie jeszcze
owinęła w folie bąbelkową. Ja do jasnej groma Anielki mam 13 lat i przez 4 lata
spotykałam potwory i o dziwo żyje to teraz nie trzeba mi nianie, która nie
pozwoli dzieciaczkowi nawet wleźć na konia!
Zaprowadziła mnie do doku Afrodyty w
środku siedziały 3 dziewczęta i jeden chłopak rozmawiając zaciekle o ostatnim castingu
do American Next Top Model. Od razu chciało mi się zwrócić moją kanapkę z
masłem orzechowym. Ann przedstawiła mnie a jedna rudowłosa wstała od razu jakby
czekała by tylko wyrwać się od tych wytapetowanych lal i dosyć przystojnego
chłopaka. I to ona po krótkiej, ale jakże treściwej rozmowie kwalifikacyjnej została
moją „nianią”. Miała na imię Nicole i jak wcześniej wspomniałam była ruda a
oczy jarzyły jej się błękitem. Jednak jak znów na nią spojrzałam jej włosy stały
się kasztanowe. To było hm… dziwne? Ale może tak mają dzieciątka bogini miłości?
Kiedy blondyna zniknęła pozostałyśmy my dwie. Spojrzałam na jej wisiorek. Miała
7 glinianych paciorków. Ciekawiło mnie też, dlaczego akurat zimę spędza tutaj,
bo jak mama mi opowiadała większość jest w domach.
- No to e… Może chodźmy do stadniny
zabieram cię na krótką przejażdżkę –powiedziała i uśmiechnęła się nieśmiało chyba
jednak zbytnio nie wychodziło jej bycie nianią rozkapryszonej córeczki Zeusa.
Wróć! Czy ja właśnie przed chwilą nazwałam się rozkapryszoną? Chyba ta kanapka
miała masło prawdy, bo nawet moje myśli były prawdomówne.
- Fajne –powiedziałam dosyć miło, lecz ta
tylko się speszyła.- A jedziemy czy lecimy? W siodle czy na oklep? Umiem
jeździć dosyć dobrze, bo w dwóch szkołach z internatem było dodatkowe
jeździectwo a poza tym konie i pegazy to są tak majestatyczne zwierzęta! Kocham
je… Zaraz po psach.
- O! Ja też kocham psy –uśmiechnęła się
szczerze i szeroko. Ruszyłyśmy do stajni luźnym krokiem. –Jeśli mówisz, że już
jeździłaś to zaszalejemy i jedziemy a raczej lecimy na oklep. Żeby niebyło na
dwa pegazy. Mam nadzieje, że będzie jakiś na ciebie dobry toczek. Na pewno
będzie!
Wtedy też do naszej dwójki doszedł Loras z
tym głupkowatym uśmiechem. Dał mi sójkę w bok a ja mu oddałam dźgając go w
brzuch. I tak zaczęliśmy się dźgać i szturchać aż w końcu rudowłosa, której
włosy przybrały kolor krwi uznała, że zachowujemy się jak dzieci, co no cóż
było dobrym stwierdzeniem zauważając, że jesteśmy dziećmi. Chłopak przeprosił grzecznie
i wtedy emocje Nicole opadły.
- Lecisz z nami? –spytała z uśmiechem
psychopaty. Chyba wiedziała coś, czego ja nie wiedziałam.
- Nie! –niemalże pisnął a ja zrozumiałam,
że mały Loraz boi się koni. Zaczęłam się śmiać. –Sophie nie śmiej się, jeżeli
nie wiesz, dlaczego się nie zgadzam. To nie jest miłe. Tu chodzi o wysokość i
trochę o pegazy… Moja mama, kiedy byłem mały zesłała mi jednego, kiedy miałem 5
lat a ten zaczął zjadać mi włosy jakby były z trawy! To był szok! W wieku 7
wsiadłem na jednego a ten zaczął tak szybko szybować i tak wysoko latać, że
mnie upuścił a 5 metrów nad ziemią znów byłem na jego grzbiecie! To nie było
fajne!
Spojrzałam na niego jego wzrok tak mnie
dobijał gdyż mówił to tak jakby pegazy były krwiożerczymi chamskimi
stworzeniami stworzonymi tylko po to by pożerać tobie tylko włosy. Chodź
szczerze to nie chciałabym żeby taki pegaz zaczął chrupać moje blond włosy
chodź no cóż może troszeczkę wyglądają jak siano, ale nim nie są!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz